poniedziałek, 28 lutego 2011

Rozdział 5.

We śnie znajdowałam się w XVII- wiecznym Londynie. Byłam ubrana w białą suknię poplamioną atramentem. Dobrze ją pamiętam, jej zapach, materiał... miałam ją w dniu kiedy zostałam przemieniona. Rozejrzałam się wokół. Miasto, choć szare i ponure, tętniło życiem. Powietrze było wilgotne, ciężkie i stęchłe. Znajdowałam się przy moście skąd było widać wieże kościoła górujące nad drzewami. Byłam w rozsypce, kręciło mi się w głowie. Podeszłam na trzęsących się nogach do starej cyganki.
- Proszę wybaczyć niepokój, ale czy mogłabyś powiedzieć mi dlaczego tu jestem, milady?- przybrałam niemal płaczliwy ton. Nie chciałam znów przeżywać najgorszego okresu mojego życia.
- Kobieta znienacka chwyciła mnie za rękę i podciągnęła ją sobie do oczu z taką siłą, że o mały włos a wylądowałabym na twardym bruku.
- Widzę mężczyznę- wymruczała kobieta z rumuńskim akcentem wlepiając swoje przerażające oczy w moją dłoń- Ni to wróg, ni przyjaciel. Z chęcią czyhałby na twoje życie, ale zmuszony jest je chronić, choć człowiekiem nie jesteś.- pokiwała głową zafascynowana.
- Wyrwałam swoją dłoń z rąk wiedźmy marszcząc brwi. Co to w ogóle ma znaczyć? Podbiegłam do brodatego staruszka stojącego na moście.
- Przepraszam, sir?- kiedy chciałam dotknąć jego ramienia moja ręka przeniknęła jego ciało, jakbym była duchem. Jakbym nigdy nie istniała. Pokręciłam z niedowierzaniem głową patrząc na swoje ręce. Nikt mnie nie widział i nie słyszał z wyjątkiem cyganki, która rozpłynęła się równie szybko jak się pojawiła. Zaczęłam biec w stronę kościoła. Kiedy dotarłam do budynku podeszłam do ściany i podpierając się o nią upadłam. Na mojej piersi wykwitła czerwona plama, a ból sparaliżował całe ciało. Jęknęłam cicho, próbując zatamować krwotok. Na nic to się nie zdało. Zrezygnowana i wycieńczona oparłam głowę o mur kościoła. Moje ręce były śliskie od szkarłatnego płynu, który w postaci łez ściekał też po moich policzkach. Przede mną pojawił się ni stąd ni zowąd Aleksander- mój wierny przyjaciel i kompan od najmłodszych lat. Spojrzałam na niego.
- Umieram, Alex.
Kucnął przy moich stopach i spojrzał na mnie swoich kojącym, czekoladowym spojrzeniem.
- Nie umrzesz. Ktoś cię uratuje.- spojrzał w prawą stronę. Podążyłam za jego wzrokiem. Stała tam grupa czarnych łowców na której czele stał uśmiechnięty William. Moje serce zaczęło bić szybciej, a ja próbowałam wstać, uciec.
- Nie, Alexandrze to oni mnie zabili. Zawsze tego chcieli. Pomóż mi- wyszeptałam tracąc dech.
Chłopak spojrzał na mnie z litością i przygaszeniem.
- Pomógłbym ci. Ale nie lubię cię okłamywać.- cytując mnie, spojrzał w ziemię i w jednej chwili znikło wszystko. Londyn, łowcy, Alexander. Zostałam sama, umierająca. Tak jak na początku.
A moja śmierć odrodzeniem się stanie.
Po chwili moje ciało zapłonęło żywym ogniem.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz